Wstrząsy. Ja zawsze uważałam, że ludzie potrzebują wstrząsów. Często takich z pierdolnięciem, że człowiek chcąc nie chcąc się zatrzyma i zaczyna układać priorytety od nowa.
Cały precedens rozpoczął się o godzinie 10:00 w poniedziałkowy słoneczny poranek. Zaprowadzono nas na oddział, który był całkiem przyjemny- albo przynajmniej nie tak przerażający, bo mało zaludniony. Bo prawda jest taka, że kiedy zdajemy sobie sprawę, że będą wsadzać w nas metalowe narzędzia i rury, to zatłoczone miejsca wypełnione schorzałymi, gniewnymi ludźmi jakoś sprawiają, że automatycznie boli bardziej.
Na końcu korytarza znajdował się pokoik, do którego nas oddelegowano. Ku mojemu zdziwieniu nie musiałyśmy czekać na plastikowych krzesłach zespawanych rurką. Pokoik wyglądał jak nauczycielski zaprojektowany przez katechetkę- trochę meblościanki, trochę przypadkowy katalog z Ikeii. Szafy nastolatki, rozkładana kanapa, łóżko-kozetka, kilka krzeseł, a na środku duży stół do obrad. Na ścianach w kolorze brudnego écru półki uginające się pod ciężarem książek. W skrócie- gdzie skandynawski ascetyzm spotyka polski dom kultury. Czyli nasrane, ale schludnie. Do tego dużo okien, przez które wpadało gorące słońce. Od pokoiku wyjście na balkon oklejone etykietami dotyczącymi zakazu palenia. Piękna posadzka i butelka po wodzie wypełniona kiepami. Wszystko się zgadza.
Proces odbijania się od kuriozalnie ludzkich lekarzy, po pielęgniarki o różnych odcieniach uprzejmości trwał w nieskończoność. Czas się dłużył a drzwi mnożyły. Komentarzy nadających się do kompostownika nazbierało się całkiem sporo, ale jeden wrył mi się w głowę bardziej. Pani przy jednym ze stu wywiadów zapytała mnie czy mieszkam z rodzicami czy sama (cudownie, że w dwudziestym pierwszym wieku są aż dwie opcje na życie dla trzydziestosześciolatki). Odpowiedziałam, że ani z rodzicami, ani sama. Mieszkam z partnerką.
Pani odsunęła się od monitora, zrobiła minę jakby ktoś wrzucił jej kiszonego ogórka do drogiej latte i parsknęła. Po chwili poprawiła się i powiedziała:
- Zadam to pytanie jeszcze raz... Mieszka Pani sama czy Z KIMŚ?
Powtórzyłam (zdecydowanie grzeczniej niż trzeba było):
-Mieszkam ze swoją partnerką.
Na co Pani znowu się skrzywiła:
-Yhm, czyli Z KIMŚ.
Wredna pizda. Miałam ochotę zapytać czy w formularzu mają opcję "z kotem” i czy wtedy byłaby bardziej usatysfakcjonowana.
Dorzuciła jeszcze kilka złotych myśli, a zaraz za nią posznurowały kolejne damy nie szczędząc od komentarzy na temat mojego niemieckiego nazwiska i że mam ściągnąć z siebie "wszystkie bibeloty" wskazując na septum i inne kolczyki. Wróciłam do naszego pokoju nauczycielskiego, przytuliłam się do Sary i zaczęłam ryczeć jak bardzo nie chcę tu być.
Przydzielono mi salę numer 13. Trochę mi ulżyło, bo to przecież moja ulubiona liczba.
Dostałam biały fartuszek w maciupeńkie granatowe gzymsy, wiązany sznureczkiem na szyję. Godzina za dziesięć siedemnasta, jedziemy na salę. Kółka dryfują- każde w inną stronę, rzucam żart o wózkach w Biedronce, ale Panie od trolejka nie zaśmiały. No trudno, stand-up to chyba jednak nie jest moja mocna strona. Nagle na środku korytarza staje wąsaty prorok i wykrzykuje "Wszyscy tu są popieprzeni". Odważnie.
Wjeżdżamy na salę operacyjną. Surowe ściany, lampy jak z filmów o inwazji, duże aparatury i zimne rury. Do tego coś w rodzaju blaszanych ołtarzyków ze sterylnymi tackami, które pachną spirytusem i strachem. Kilka osób zamaskowanych od stop do głów i ciepłe głosy anestezjologa i pani pielęgniarki- zdecydowanie mojej ulubionej do tej pory. Pod łydki wjeżdżają unoszące podłokietniki, ciało zaczynają dotykać zimne sprzęty. Kurwa, czuję się jak ziemniak do obierania. Z lewej dostaję czepek, z prawej proszą o jeszcze kilka podpisów. Fentanyl, opioidy, fentanyl, xyz. Rozglądam się chociaż wiem, że sobie tym zaszkodzę i oho...przestaje być śmiesznie.
Wszystko nagle zaczyna robić się lodowate. To jest ten moment kiedy serio chce się wyjść z własnego ciała. Patrzę w górę . Sufit, ile odcieni ma ten sufit? Zimno nie jest już tylko w brzuchu, ale idzie od ośrodka- jakby ktoś od środka mroził krew. Wzrok jeszcze lata, pazurami czepia się szczegółów, żeby zdusić bezradność. Rysy na lampie, odblask na rurze, cienki cień rękawiczki. Wszystko ostre, zbyt ostre. Wdech, wydech. Powietrze przez maskę trąci metalem. Słyszę już stłumiony głos miłej pielęgniarki. Milagros, ona wyglada jak Milagros. Cięcie.
Razi. Postaci rozmazane jak maźnięta szpachlą brudna porcja cementu na białej ścianie. Sufit, mój mały sprzymierzeniec. Nade mną wisi numerek 13. Serio? Patrzę obok. Numerek 8. Koło mnie jakaś sylwetka. Nie pamiętam ani ubioru, ani barwy głosu.
-Przepraszam, co to jest?
-To numerek Pani łóżka
W głowie miałam jeszcze niezłą banię i stwierdziłam, że jak poproszę by zrobili mi z nim zdjęcie to na pewno dostaną nagrodę Fafika. Ale nagle mnie olśniło, że mój arcyzabawny żart może być zabawny tylko dla autorki. Bo wiecie, moc fentanylu to taka krzyżówka super mocy gwiazdy rocka z poziomem czteroletniego dziecka po trzech lizakach.
Światła rozmazane, jak w retro filtrze na Instagramie, kilka zakrętów i ciepła dłoń Sary. Z powrotem jestem w sali numer 13.
Głowa fruwała mi jak balon z helem i nie mogłam przestać gadać. Nagle odkryłam w sobie talent konferansjera. Boże, jak ja strasznie chciałam mówić. Gdy zorientowałam się, że zagaduję swoją dziewczynę na amen, przerzuciłam się na Panią współlokatorkę, która na szczęście też płynęła na falach farmakologicznego oceanu.
Razem rozwiązałyśmy wszystkie problemy polityczne i ekonomiczne naszego kraju. Opracowałyśmy też strukturę działań ulepszonego społeczeństwa (jak sobie przypomnę to dam Wam wszystkim znać jak to zrobić), po czym o 1 w nocy poszłam na gołym dupsku umyć zęby do wspólnego kibla machając Pani pielęgniarce, która zerwała się biegiem, żeby mnie okryć. Hehe.
Następnego dnia już znowu było mniej śmiesznie. Dzięki nerko za ten rollercoaster i że miałaś własny plan na życie. Mogłaś to chociaż ze mną skonsultować, może razem byśmy opracowały coś nieco bardziej równomiernego. Do sali wparowało galopem jakichś dziewięciu ludzi, którzy zaczęli już mówić nim się zatrzymali. Dla mnie zdecydowanie za szybko. Próbuję się podnieść, ale dostaję jak kilofem i padam z powrotem. Boli, wszystko boli i wiruje. Będę rzygać. Stoją murem, ruszają się tylko jedne usta. Nic nie rozumiem. Wychodzą, po czym wchodzi dwójka lekarzy. Próbuję łapać ostrość. Mówią, ze operacja, która miała trwać 40 minut finalnie ciągnęła się ponad dwie godziny i musiała zostać wstrzymana, bo mamy komplikacje i niemożliwe było osiągniecie zamierzonych działań. Że mam w sobie zamontowany stent, a mój układ pokryty jest bliznami- obumarłymi pamiątkami po kilu bądź kilkunastoletnim nieleczonym zakażeniu. Zadudniło mi w uszach. Jeszcze raz. Co?
Chcecie mi powiedzieć, że chodziłam kilka bądź kilkanaście lat z zakażeniem, które siało spustoszenia, aż finalnie zwęgliło się jak wypalony kawałek zużytego mięsa i zostawiło czarne dziury? CO?
Wychodzę. Dziury, mam w sobie jebane wypalone dziury, w pakiecie z jakimś drenem. Patrzę przez szybę, w głowie flesze, gdy pukałam do tych wszystkich drzwi i prosiłam o pomoc. Latami. W odpowiedzi słyszałam: „Takie rzeczy nie dzieją się w naturze; to ma Pani pecha, proszę nauczyć się żyć ze swoją przypadłością; jak ma Pani zamiar opowiadać bajki to proszę pisać książki”. No i kurwa piszę Panie doktorze. Mam nadzieję, że lektura dotrze.
Kierunek dom rodziców.
Mama, piąty kot i pomidorówka. Nic już nie może pójść źle.
Godzina 1:51 w nocy. Budzi mnie palący od środka ból.
Próbuję wstać, ale kładzie mnie na dechy. Leżę na ziemi, zwijam się w kłebek i krzyczę. Czołgam się do mamy, padam na jej łóżko i ryczę. Nie mam czym oddychać.
Karetka, szybko karetka.
Leżałam w łóżku z drgawkami, w jednej ręce ściskając poduszkę, zaś w drugiej szarpiąc koszulkę, która odkrywała cały brzuch. Jakbym chciała wyszarpać z siebie to co mnie dusi. Kurwa, chyba coś mi pękło.
Ciekawe, że kiedy człowiek myśli, że to koniec przywołują się randomowe myśli i wspomnienia. Co najmniej jakby ból wywoływał projekcje. Wśród tych spazmów przyszło do mnie pierwsze wspomnienie, to pierwsze z pierwszych. Kiedy moja ciocia na schodach podała mi jajko ugotowane na miękko- obrane do połowy, z lekko odciętą górą. Miałam dwa latka. Stanęłam na drugim schodku prowadzącym z kuchni do pokoju i wpieprzałam je dosłownie czołem. Czułam ogromne szczęście jedząc sobie ten wynalazek o idealnej letniej temperaturze i perfekcyjnie ściętym żółtku. Kochałam je od pierwszego zjedzenia. Od tamtego czasu wszystko co jadłam musiało mieć temperaturę tego jajka. Wyznaczyło ono tor spożywanych przeze mnie dań przez całe życie. Letnie, w stronę chłodnego.
Zaczęła się hiperwentylacja. Syczałam przez zaciśnięte zęby a pole widoczności mojego ekranu wyglądało jak z kamery, która spadła na podłogę i dalej nagrywa. Takie po przekątnej, od kostki po wyrostek. W tej krzywej panoramie widzę wchodzących ratowników i zastanawiałam się czy im w ogóle w tych strojach wygodnie? Niby dostojnie i wszystko jak szyte na miarę, ale trochę jak z plandeki. Czemu ludziom ratującym życie szyje się ubrania z plandeki? Albo z obrusów. Lekarze noszą uniformy szyte z obrusów.
Znowu zaczynam krzyczeć. Czułam jakby ktoś złapał mi wnętrzności i zaczął je wyrywać na ślepo. Jakby rozrywał stare prześcieradło, bez pytania, bez mojej zgody. Ogarnęła mnie straszna panika i chciałam tylko przypomnieć o kremacji. Nie chce, żeby pożerały mnie robale. Wyobrażacie sobie co mogłaby wtedy poczuć moja mama? Która stała nad łóżkiem i płakała, a ja jedyne słowo jakie bym z siebie wydusiła- opluwając sobie oko- to „kremacja”? Ja pierdolę, nie ma opcji. Najwyżej mnie zeżrą.
Ostatnie myśli zaprowadziły mnie do Sary i tych, których chciałabym jeszcze zobaczyć. Do tych których nie było gdy ich tak potrzebowałam i tych, którym chciałabym jeszcze powiedzieć przepraszam. Jak chujowo, że ludzie nie potrafią inicjować rozmów i ciekawe ile osób złożyło się na zrobienie tej pościeli w blade kwiaty. I o dżemie. Że jest niedoceniony. Że nie chcę umierać. Chciałabym jeszcze najeść się dżemu.
Ampułki wszelkiej maści leciały jak amunicja z karabinu. Jedna za drugą. Po chwili w tle słyszałam już tylko: "Tu już za bardzo pokłute, spróbuj z drugiej strony. Fentanyl...dokładaj jeszcze fentanyl".
Obraz rozpuścił się jak cień na betonie i zgasł. Cięcie.
Ocknęłam się w szpitalu gdzie miła Pani pytała ile mam lat, a ja nie mogłam sobie przypomnieć. Cięcie.
Pokój. A nade mną zaspany lekarz w purpurowym obrusie:
-Niezłego dostała Pani strzała.
Cięcie.
Komplikacje. Kolejne komplikacje.
Zimno. Przydzielono mi pryczę na podobę łóżka, która znajdowała się we wnęce przy garażu, gdzie wjeżdżały karetki. Milutko. Poprosiłam o wodę, a Pani pielęgniarka o neutralnej twarzy jak moja pierwsza tapeta Windowsa, powiedziała, że nie mają wody. Tu będę pic kranówę. Myślałam, ze się przesłyszałam. Dostałam kubek z kranówą, która smakowała jak obłocona podeszwa z zakrystii. Do tego kroplówkę, którą zamontowano do rury łózka. Co właściwie sprawiło, ze byłam do niego przykuta i nie mam jak wstać. Co jest?
Nikt już nie przychodził. Nie było żadnego guzika ani światła. Zimno, strasznie kurwa zimno. Jednak tamten kurort podobał mi się bardziej. Padłam ciężko na łóżko. Sufit...Nie widzę żadnych odcieni.
Jeżeli myślicie, że historie o przyczynowo- skutkowych łańcuszkach zdarzeń są zawsze romantycznymi- to teraz czas na zimne wiadro. Niezdiagnozowane latami ADHD niesie ze sobą poważne konsekwencje. Gdybym mogła cofnąć czas, zaczęłabym od najprostszej rzeczy- zatrzymania się. Nie biegałabym jak wiecznie nienażarty chomik w kołowrotku, który będzie biegł tak długo aż się porzyga i przewróci.
Nie rozpruwałabym swojej energii na tysiące ludzi, bodźców i cudzych oczekiwań, zostawiając siebie na szarym końcu. Może zapragnęłabym być ważna dla siebie, a nie dla świata, który i tak tego nie zauważał? Niby nić utkana z morałów i banałów, ale ile musi się wydarzyć, żeby to wreszcie zrozumieć?
Wokół siebie zawsze miałam wianuszek ludzi, bo przyciągałam ich jak lep. Bo chciałam lepić- tę małą dziurę w sobie. Ważne było tylko, żeby kochali mnie inni -byle bardzo i głośno. Chaos, cukrowa wata i dopaminowy tor. Ile kosztuje przypodobanie się wszystkim? Otóż spieszę z odpowiedzią- wszystko. Siebie w sobie też. A kiedy fatamorgana wygasa zostajesz z dojebanym rachunkiem i piachem w zębach.
Wydawało mi się, że jeśli dam światu całą arenę miłości, to dostanę kawałek na wyłączność. Ale tak się nie stało. Zamiast tego leżę dzisiaj z pustymi rękami, dziurami w sobie i pełną głową- bo sama na to przyzwoliłam. Znowu pociekły mi łzy, ale już nie z bólu czy ze strachu, ale z wkurwu. Że przez lata nie było mnie tam gdzie byłam najbardziej potrzebna- przy samej sobie. Ze moja uwaga była skierowana na wszystkich dookoła, tylko nie na sobie. Że nie potrafiłam zadbać o tamtą mniejszą wersję siebie tak jak na to zasługiwała. Ze potrafiłam troszczyć się o wszystkich tylko nie o nią. Że wszyscy zawsze mogli na mnie liczyć tylko nie ja sama na siebie.
Zachłysnęłam się ludźmi, złudną adoracją i wieczną gonitwą po "bardziej i więcej". Chciałam wszystkiego zawsze mocniej i szybciej niż inni, a moje granice były jak z plasteliny- każdy ugniatał je jak chciał. I tak grałam w tę komedię rzucając siebie jak kiełbasę na grilla by inni tylko mieli co żuć.
Czasem tak jest, że zatrzymasz się dopiero jak świat rzuci Tobą o ziemię i z zębów zostaną Ci puzzle. I przeleje się tak, że już wyżej się nie wyleje. Koniec darcia mordy na cudzych meczach i darmowego bufetu z ciepłym kocem w menu. Czas otrzepać kurz i zacząć traktować siebie serio, tym razem bez umniejszania, bez bylejakości. Z miłością, której sobie tak długo odmawiałam. I od teraz nikt nie będzie trzymał mnie mocniej niż ja sama- i to mi wreszcie wystarczy. Bo pamiętajcie, żadne oklaski świata nie trzymają tak mocno jak własne ręce.